Stary Wiarus Stary Wiarus
3392
BLOG

Wojaże 1977

Stary Wiarus Stary Wiarus Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 22
Wojaże 1977

"Kto zapomina o swojej historii, przeżyje ją jeszcze raz"
 George Santayana, 1905

Podróże kształcą. W PRL kształciły nawet przed ich rozpoczęciem. Lekcję stosunków państwo-obywatel otrzymywało się w późnych latach siedemdziesiątych stojąc w sześciogodzinnej kolejce przed Biurem Paszportów Komendy Dzielnicowej Milicji Obywatelskiej, aby odebrać paszport, wydawany do niegodnej zaufania ręki warszawskiego studenta dopiero po złożeniu weksla gwarancyjnego na sumę 125 000 złotych.

Było to wówczas 5000 dolarów po czysto teoretycznym kursie oficjalnym (24 złote za dolara) albo 1000 dolarów po kursie rzeczywistym, u cinkciarzy pod Pewexem (120 złotych za dolara). Suma odpowiadała z grubsza półtorakrotnej cenie nowego małego Fiata 126p w tzw. zakupie z przedpłatą, gdzie płacić pełną cenę należało natychmiast, a odbierać samochód być może w dwa lata później, jak dobrze pójdzie.
 
Weksel gwarancyjny miał gwarantować, że objęty ustawą o planowym zatrudnieniu student nie ucieknie za granicę. Ustawa o planowym zatrudnieniu dawała państwu prawo skierowania absolwenta wyższej uczelni do pracy, gdzie się państwu podobało, zaś co do weksli, to istniał cały ich szczegółowy cennik, zależnie od kierunku studiów. 125 000 zł to była stawka dla studentów politechniki, dwa razy tyle dla Akademii Medycznej, poloniści byli najtańsi. Studentów ASP uznawano za bezwartościowych dla ekonomii politycznej socjalizmu i w ogóle nie wymagano od nich weksli, być może w cichej nadziei, że wszyscy uciekną.

4800 złotych miesięcznie (40 dolarów) było w Polsce lat 70-tych bardzo dobrym zarobkiem; młody inżynier zaczynał od 2400-2800 zł (20-24 dolarów) miesięcznie. Dla studenta politechniki,1000-dolarowy weksel była to zatem równowartość ponad trzech lat pracy po dyplomie. Dla jego rodziny i żyrantów, na których weksel spadał w razie odmowy powrotu do kraju, była to równowartość ponad dwuletnich poborów doświadczonego pracownika.
 
Oczywiście za sam tylko 1000-dolarowy weksel (do którego trzeba było mieć dwóch wypłacalnych żyrantów, z czego jednego nie spokrewnionego oraz zamieszkałego pod innym adresem niż wyjeżdżający) paszportu jeszcze nie wydawano. Należało najpierw osobiście złożyć podanie, odstawszy co najmniej dwie godziny w kolejce do okienka na Komendzie Dzielnicowej MO.

Potrzebny był wypełniony, czterostronicowy, niezmiernie szczegółowy formularz (z mikroskopijnej wielkości rubryką "kontakty z zagranicą", bo porządny obywatel wszak nie powinien mieć takich kontaktów).
Do tego znaczek opłaty paszportowej za 100 złotych, sprzedawany w niewielu miejscach w mieście i zupełnie inny od znaczka skarbowego, metryka, zaświadczenie z dziekanatu, zaświadczenie z WKU lub Studium Wojskowego na uczelni, zaświadczenie od Uczelnianego Pełnomocnika Ministra Pracy, Płac i Spraw Socjalnych Do Spraw Planowego Zatrudnienia (w skrócie UPMPPiSSd/sPZ) , zaproszenie za granicę poświadczone notarialnie, z nalepionym znaczkiem skarbowym, promesa wizy (o paszport prywatny było trudno bez promesy wizy, a o promesę wizy w zachodnich ambasadach jeszcze trudniej bez paszportu), zaświadczenie z banku o posiadaniu dewiz, oraz jeszcze inne różne pieczątki i zaświadczenia uboczne, wedle życzenia panienki z okienka, grzebiącej w tych papierach bez najmniejszego pośpiechu, a za to z najwyższym obrzydzeniem.

Potem czekało się przez czas nieokreślony (zwykle miesiąc, czasem dwa, a czasem do usranej śmierci) na decyzję. Decyzja w sprawie podania złożonego w kwietniu czasem przychodziła tuż przed czerwcowym początkiem wakacji, czasem nie przychodziła aż do października, kiedy wyjazd dawno już diabli wzięli, w rzadkich wypadkach można ją było dostać pod choinkę następnego roku.

Decyzję przysyłano do domu w niechlujnej niebieskiej kopercie dwunastego gatunku. W środku był druczek, w którym bez przebierania w słowach stało: tak albo nie. Pod tym był podany stosowny paragraf ustawy paszportowej. W razie odmowy, Biuro Paszportów nieodmiennie powoływało się na artykuł ustawy mówiący, że wydania paszportu odmówić można, gdy w grę wchodzą "inne ważne względy społeczne". To, oczywiście, wyjaśniało wszystko: nie, bo nie.

Jeżeli paszportu nie dali, to teoretycznie rzecz biorąc można się było od odmowy odwoływać. Najpierw do warszawskiego Biura Paszportów MSW, w ponurym budynku na ul. Koszykowej, gdzie kiedyś mieściła się część UB. W ogromnym szybie głównej klatki schodowej rozpięta była tam metalowa siatka, przed 1956 rokiem zapobiegająca samobójczym skokom prowadzonych na przesłuchanie; ogromnie pomagało to na nastrój przed rozmową z urzędnikiem.

W razie niepowodzenia, można ewentualnie było składać odwołanie na piśmie do samej centrali MSW na ulicy Rakowieckiej. Ale odwołanie to była najczęściej strata czasu i znaczka opłaty paszportowej za 20 złotych, rzadkiego jak czarna perła i trudnego do kupienia. Nie po to odmawiano paszportów, żeby je potem z odwołania przyznawać.

Jak się już miało pozytywna decyzje z paszportówki, można było iść do kolejki do załatwiania weksla gwarancyjnego w Stołecznym Urzędzie Zatrudnienia przy ulicy Karowej. Dwóch żyrantów musiało się zwolnić na pół dnia z pracy, aby osobiście złożyć podpisy na odpowiednim świstku. Żyranci musieli odstać w jeszcze innej kolejce, do działu kadr u siebie w pracy, aby uzyskać zaświadczenia o zatrudnieniu i wysokości zarobków, po to, by nikt chyłkiem nie podstawił niewypłacalnych żyrantów.
 
Mając w ręku decyzję paszportówki i gotowy weksel, można już się było zapisać do potężnej kolejki stojącej po odbiór paszportów. Należało w tym celu wstać wcześnie. Jeśli się miało trochę szczęścia, można się było zmieścić w pierwszych trzech setkach. Jeśli się przyszło za późno, to nie było sensu stawać w kolejce, bo nie było szans przyjęcia na policyjnych pokojach przed godzina szesnastą, kiedy to, z dokładnością do pół sekundy, urząd zamykano.

Aktywiści, wyłonieni przez kolejkę w drodze trójprzymiotnikowych, wolnych, demokratycznych i bezpośrednich wyborów, sporządzali tzw. listę społeczną, którą następnie odczytywano na głos co godzina, żeby nikt nie oszukiwał przez zajęcie miejsca i pójście sobie precz, do pracy na przykład. Należało stać twardo i nie wymykać się do roboty, czy na zajęcia. Wolno było oddalić się do ustępu, ale nie za często i nie na długo. Wyjście z kolejki na obiad było możliwe tylko, jeśli ktoś mieszkał niedaleko, pozostałe osoby powinny przynieść własną wałówkę i wodę mineralną "Mazowszanka". Osoby nieobecne przy dwóch odczytaniach listy były z kolejki wykopywane przy ogólnej aklamacji. Robienie sobie kpin z listy i mężów zaufania groziło zlinczowaniem przez kipiący bezsilną wściekłością tłum.
 
Stanąwszy w kolejce o wpół do szóstej rano, około południa docierało się wreszcie przed oblicze nieodmiennie ponurego gliniarza w cywilu, który przylepiał w paszporcie podatek od podroży zagranicznych, czyli dostarczone przez petenta znaczki paszportowe za 2000 złotych - trzy tygodnie zarobków młodego inżyniera - i zabierał do depozytu weksel gwarancyjny oraz książeczkę wojskową, aby nikt tego tajnego dokumentu nie wywiózł za granicę. Potem, z wyraźnym żalem i ociąganiem, dawał paszport do ręki, odbierał dowód osobisty, i pouczał o obowiązku złożenia paszportu z powrotem w Komendzie w ciągu siedmiu dni po powrocie z zagranicy, żeby za następnym wyjazdem można było wszystko zaczynać od nowa.

Potem paszportowy gliniarz, który sam naturalnie nigdy w życiu nie był za granicą, smutniał jeszcze bardziej, patrzył na petenta jak na pluskwę, zbierał się w sobie, przełykał ślinę, chrząkał, poprawiał się na krześle i wreszcie z trudem wyduszał z siebie: "Życzę szczęśliwej podróży". Wiedzieliśmy wtedy, ze jesteśmy już po drugiej stronie szlabanu, w Europie. I już można było, jak wolny ptak, lecieć w świat, nie zaniedbawszy jednak przedtem odebrać w dziekanacie kartek na cukier za czas planowanej nieobecności.

Stary Wiarus, Australia

emigrant (nie mylić z gastarbeiterem)       

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości